Wyobraź sobie Amerykę. „Imagine: John Lennon” / „Ameryka kontra John Lennon”

W swym artykule przyjrzę się dwóm autoryzowanym dokumentom biograficznym dotyczących Johna Lennona. Oba ukazują postać Beatlesa z zupełnie innego punktu widzenia.

 

Najpierw dzieło starsze. W „Imagine: John Lennon” Andrew Solta z 1988 roku już „na wejściu” doświadczamy zachęcającego zabiegu. We wprowadzeniu słyszymy demo piosenki „Real Love”, które do tego czasu jeszcze nie zdążyło się ukazać ani w oryginalnej roboczej wersji solowej, ani w dopracowanej przez pozostałych Beatlesów z 1994 roku (na składance „Anthology 2”). Fabuła rozpoczyna się pozornie od środka; jakbyśmy od razu weszli z butami w jego prywatne życie piosenkarza. Są to materiały z 1971 roku, z Ascot w Anglii z realizacji płyty o tytule tożsamym z omawianym filmem. Wtedy błyskawicznie przenosimy się do wspomnień z dzieciństwa i początków Beatlesów. Dalej żywa, chronologiczna narracja dokumentująca rozwijającą się karierę zostaje raz po raz przerywana przez kolejne powroty do 1971 roku, kiedy to realizował swoje najbardziej znane solowe dzieło muzyczne. (Ujęcia te zostaną powtórzone w kolejnym dokumencie reżysera, „Gimme Some Truth” z roku 2000 - tym razem skupiającego się wyłącznie na procesie nagrywaniu albumu „Imagine”). Sekwencje te zostają przedzielone ściemnieniem (co sugeruje podział na akty). Jest to zabieg coraz rzadziej używany w obecnych, „monolitycznych” dokumentach.

 

Najważniejszym zabiegiem formalnym dzieła jest wykorzystanie głosu Lennona jako narratora całej historii (co podkreślała reklama filmu). „Imagine” daje świetną próbkę jego rozmaitych wypowiedzi na przestrzeni lat. Uwielbiany przez tłumy twórca piosenek bywa w nim zabawny i ironiczny, także znudzony i zdziwiony, jak i zażenowany. Potrafi również przemawiać z autentyczną pasją czy irytacją, co pokazuje go od bardzo ludzkiej strony. Muzyk jak zwykle jest w „zeznaniach” mało precyzyjny (tok wywodów cechuje duża liczba nieobiektywnych uproszczeń). Tym niemniej szkoda, że nieścisłości nie zostają nigdy sprostowane na ekranie, a trochę tego jest.

 

Dziwi za to brak współczesnych wypowiedzi pozostałych Beatlesów. Ciekawe dlaczego? Przecież raczej pozytywnie wypowiedzieliby się o zmarłym koledze. Poza nimi wypowiadają się niemal wszystkie najważniejsze osoby z jego świty (synowie, żony, kochanka, ciotka, managerowie,  producent, przyjaciele), ale – może na szczęście? – nie oddano głosu dziennikarzom i krytykom.

 

Co trzeba podkreślić, film jednak nie jest laurką dla Johna. Rozmówcy nie oceniają jego postępowania - nie chwalą go pod niebiosa ani nie potępiają. Umożliwia to widzowi neutralną i osobistą refleksję nad jego życiem, które zostało zaprezentowane w zgrabnej, stuminutowej pigułce. Taki „przyspieszony kurs” oczywiście nie mógł się odbyć bez pomocy wybiórczego doboru wątków, aczkolwiek przekazuje on najistotniejsze wydarzenia z barwnego życia gwiazdora.

 

Kwestia drugorzędna, aczkolwiek niebagatelna, jest taka, że uświadczymy mnóstwo fragmentów pierwszorzędnej muzyki mistrza (fakt ten jest z reguły najprostszym wyróżnikiem autoryzowanej biografii) – często w postaci oryginalnych wideoklipów. Podbudowujące dla fana jest również to, że kompozycje rzadko zostały przyspieszone (co z kolei jest powszechną i żenującą praktyką nie tylko w kinie dokumentalnym, ale i w niemal całej kinematografii – prowadzącą w konsekwencji do podwyższenia tonacji, a zmianę tę spostrzegawczy fani powinni wychwycić natychmiast).

 

O ile „Imagine” opiera się na narracji pierwszoosobowej, tak w „Ameryka kontra John Lennon” z 2006 roku tylko czasem głos oddawany jest bohaterowi. Pochwalić należy twórców, że częstokroć sięgnęli oni po materiały wideo z wypowiedziami, które najczęściej mogliśmy wyłącznie przeczytać (większości tych wypowiedzi pochodzi jeszcze z czasów beatlesowskich, choć również i tu zabrakło współczesnych relacji żyjących kolegów z zespołu). Nieźle udała się sztuka reżyserom, iż mimo dominującej formuły gadających głów (zresztą tak jak w „Imagine”), na ekranie oglądamy przede wszystkim bohatera filmu, a nie zaproszonych rozmówców (wszak najpotężniejszy zespół w historii cywilizacji może pochwalić się wieloma archiwaliami). Twórcy podeszli naprawdę poważnie do zadania i nakłonili wielu znaczących polityków, nie tylko amerykańskich. Oddali też głos wielu dziennikarzom i innym aktywistom. Wiele wypowiedzi należy oczywiście także do wdowy po Lennonie, Yoko Ono. Całkiem zresztą słusznie, gdyż to ona niejako rozbudziła w nim śmiałe, radykalne poglądy, które zaprowadziły oboje do naiwnych akcji Bed-in i wizji neutralnego państwa Nutipii. Mąż zawsze jednak przyznawał, że w pierwszej kolejności interesuje go sztuka, następnie dopiero polityka. Słowa te również znalazły się w ostatecznym montażu.

 

Język dokumentu od czasu „Imagine” bardzo się zmienił. Obraz zrealizowany został o wiele dynamiczniej od swojego poprzednika. Seans jednak nie przytłacza, lecz autentycznie wciąga. Jednak fani Lennona jako muzyka nie będą mieli w dokumencie pożywki. Więcej zyskają ci zainteresowani światową polityką. Film słusznie kładzie wagę na polityczną aktywność Lennona, tylko mgliście nakreślając problematyczne dzieciństwo oraz spektakularną muzyczną karierę (na których to wątkach skupiają się praktycznie wszystkie pozostałe dokumentalne dzieła z „Imagine” włącznie).

 

Lennon wypowiadał słowa często niełatwe, czasem oburzające, które wielu słuchających przekręcało lub opacznie rozumiało. Był zmienny i podatny na wpływy, ale zawsze pozostawał jednostką samoświadomą i niezwykle dowcipną. Pełną pasji i zaangażowania w imię bardziej wzniosłej sprawy, a jednocześnie zdrowo zdystansowaną do problemów świata. Dokument kreuje jego sylwetkę jako bardzo inteligentnego, ironicznego,  lecz w gruncie rzeczy nieszkodliwego przeciwnika konserwatystów, który, wykorzystując swoją sławę, wyraża głośno swoje opinie. Tylko tyle i aż tyle. Na tym tle zostają ośmieszone postaci Richarda Nixona i Edgara J. Hoovera (kolejno: ówczesnego prezydenta i szefa FBI), którzy – jako osoby decyzyjne najpotężniejszego państwa świata - panicznie bali się wpływu na potencjalnych wyborców antywojennego aktywisty o skrajnie lewicowych poglądach. Zwolennika Martina Luthera Kinga i Ghandiego. Śpiewaka z gitarą. W dodatku obcokrajowca - jakby nie patrzeć. Pod tym kątem film może być traktowany jako odtrutka dla pochwalnych produkcji „Nixon” Olivera Stone’a czy „J. Edgar” Clinta Eastwooda.

 

Konkluzja płynąca z seansu nie jest zbyt optymistyczna. Dzięki relacjom zaufanych ludzi zdemaskowane zostały chwyty „poniżej pasa” rządu amerykańskiego – np. wtedy, gdy wykorzystano dawny wyrok za posiadanie narkotyków w Anglii jako powód do niewydania zielonej karty przez 5 lat oraz wielokrotne próby deportacji przez cały ten czas. Wszyscy rozmówcy zgodnie postrzegają metody rządu Nixona jako „łajdackie”, a ówczesną administracją pod rządem George W. Busha kreują jako „jeszcze gorszą”. Trzeba jednak pamiętać, że każdy dokument polityczny przedstawia tylko część prawdy - jedynie jedną jego wersję, jedno ze wielu spojrzeń na problem. Lennon święty nie był i chyba nikt nie ma co do tego wątpliwości, ale to Nixonowi przyprawiono gębę zbrodniarza, a do tego paranoika. Kiedyś takim opętańcem mógł być uważany sam Beatles, lecz już kilka lat temu odtajniono dokumenty, które potwierdzają, iż był on przesłuchiwany przez FBI. Mimo jednoznacznego stanowiska popierającego artystę trzeba oddać sprawiedliwość reżyserom, Davidowi  Leafowi i Johnowi Scheinfeldowi, za nietuszowanie nie zawsze wygodnych faktów (nie przemilczano finansowanie przez artystę kontrowersyjnego ugrupowania Czarnych Panter), co korzystnie wpływa na pozorny obiektywizm opisywanych zdarzeń, a widz nie śmie tego negować podczas projekcji.

 

Znów seans umila słuszna porcja muzyki genialnego twórcy (tradycyjnie przedstawione nieco w przyspieszeniu). Dobrze, że zaprezentowano też nieco występów na żywo (których generalnie nie było zbyt dużo w solowej karierze eks-Beatlesa). Oczywiście w „Ameryce…” pojawia się również marzycielska, dosyć naiwna pieśń tytułowa ze starszej dokumentalnej produkcji.

 

Obie produkcje musi kończyć to samo tragiczne zdarzenie. Wspomnienie zabójstwa to chyba najbardziej przejmujący moment jednego i drugiego dzieła. Absurdalna, niepotrzebna śmierć Lennona (o ironio, po wielu latach gróźb dokonana z rąk apolitycznego zamachowca) zakończyła zarówno jego karierę profesjonalnego muzyka, jak i polityka-amatora.

 

Autor: Filip Cwojdziński

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz