Zabawy z festiwalem – „Zdobyć Woodstock”

Wielu dziełom nad wyrost przypisuje się łatkę „gejowskiego”, przyjmując za kryterium osobę bohatera, będącego reprezentantem tej mniejszości. Oryginalnie książka „Zdobyć Woodstock” jest dosłowną realizacją tego terminu, gdyż podejmuje problematykę ściśle związaną odmiennością w sferze płciowości. W filmie zaś orientacja bohatera nie ma znaczenia. Obraz ma raczej przybliżyć sylwetkę postaci zwykle pomijanej w kontekście spektakularnego sukcesu, jakim w szerokim kontekście okazało się całe przedsięwzięcie pod nazwą Woodstock. Być może we względu na zbyt wielką rolę, jaką na kartach autobiograficznej powieści przypisuje sobie Elliott Tiber odnośnie wyboru ostatecznego miejsca wydarzeń. 

 

Z całego zasobu wątków odkrywania swojej tożsamości (którymi skrzy się literacki oryginał) realizatorzy wykorzystali stosunkowo trywialny, a na pewno nie kluczowy wątek pocałunku z przypadkowym mężczyzną. Uwzględniono również strach bohatera przed ewentualną reakcją rodzicielstwa. Jednak widz niezaznajomiony z lekturą wyjściową, a tym samym raczej nie szukający na siłę wątków homoerotycznych, całą sprawę prawdopodobnie prędko zbagatelizuje. Wydaje się ona wyskokiem bez znaczenia – przejawem młodzieńczego szaleństwa lub bezmyślnej otwartości na nowe doznania na „niezbadanym terenie”. Tym bardziej, iż ten urywek akcji nie ma swojej kontynuacji, więc nie bardzo wiadomo po co został w ogóle zamieszczony. Co więcej, oryginalny gay-bar (w którym wspomniana akcja się rozegrała) stał się „zwykłym” miejscem (a może zbyt subtelnie oznaczonym?), a nawet tak ważne wydarzenie dla samego zainteresowanego, jak pierwszy otwarty sprzeciw społeczny jego mniejszości przeciw brutalnej i niechętnej im policji nie został odzwierciedlony w dwugodzinnym metrażu. Dziwne wygląda sytuacja, jak gdyby człowiek odpowiedzialny za bodaj najgłośniejszy (plasujący się zapewne w czołówce również ze względów artystycznych) melodramat LGBT „Tajemnica Brokeback Mountain” uciekał w tym przypadku od wątków queerowych. Być może jako heteroseksualista nie chciał być kojarzony tylko z takim kinem, produkując podobny film po niedługim czasie? (Wszak między wspomnianymi zrealizował „Ostrożnie, pożądanie” – już jak najbardziej heteroseksualny). Warto wspomnieć, że jego drugim filmem (a pierwszym zrealizowanym nie tylko w rodzinnym Tajwanie, ale częściowo i w USA) było „Przyjęcie weselne” – komedia o męskiej parze homoseksualnej.

 

Unikając wątków gejowskich, Ang Lee totalnie przeciwstawia odbiór „Zdobyć Woodstock” jako książki i jej adaptacji. Powieść biograficzna nade wszystko dotyczy odkrywania własnej tożsamości seksualnej w obliczu powszechnej homofobii i jej stopniowej akceptacji, którą „wspiera” rewolucja seksualna związana z Woodstockiem. Do filmu przeszło jedynie wszystko to, co „aseksualne” (niczym nagość przedstawiona tutaj, bądź w słynnym dokumencie Michaela Wadleigha z 1970 roku). Uwzględniono wyłącznie wydarzenia, które doprowadziły do realizacji najważniejszego festiwalu muzycznego w dziejach. Z barwnego życia bohatera nie ma śladu ani po wątkach kluczowych (molestowanie seksualne w wieku 10 lat w kinie przez nieznajomego mężczyznę) ani tych najbardziej plotkarskich (znajomość z postaciami gejowskiej sceny nowojorskiej – z Marlonem Brando i jego ówczesnym kochankiem, aktorem Wallym Coxem, pisarzami Tennesseem Williamsem i Trumanem Capotem oraz fotografem Robertem Mapplethorpem). Ale Lee złożył za to niewątpliwy hołd twórcom niezapomnianego dokumentu (pierwszy tego typu film muzyczny nagrodzony Oscarem) poprzez tak charakterystyczne dla poetyki tamtego dzieła przedzielenie ekranu, które miało podkreślać ogrom, a niekiedy także niespójność rozgrywających się wydarzeń. Choć takim podziałkami bawił się już w „Hulku”… W dziedzinie drobnych auto-hołdów możemy wyróżnić kameralność bliską niekiedy „Burzy lodowej” czy plenery wzięte niemal  z „filmu latających ludzi”, czyli pierwszego oscarowego triumfu reżysera - obrazu „Przyczajony tygrys, ukryty smok”.

 

O ironio, metraż praktycznie pozbawiony jest scen koncertowych, a muzykę „występujących” wykonawców co najwyżej słychać w tle. Tak jak w chyba najlepszej scenie kwasowego odlotu przy wtórze niesamowitej klasycznej muzyki hinduskiej Ravi Shankara – jakże sielskiego w porównaniu z upiornymi wizjami „Las Vegas Parano” Terry’ego Gilliama. Nie musi to być ani wada, ani zaleta produkcji, ale to ciekawy aspekt, jak na film fabularny przedstawiający kulisy wielkiego festiwalu. Zjawiska społecznego i kulturowego, a tylko w nikłym stopniu artystycznego. Event oczami producentów „Zdobyć Woodstock” to przede wszystkim uczestnicy, a nie wykonawcy. Lee skupił się na Woodstocku jako wydarzeniu indywidualnym, a nie zbiorowym, jednakowoż każda przybliżana postać zawsze ukazana jest w tłumie. Tłumie, który nie zawsze wie, co począć z otrzymaną wolnością. Tak więc ideały raczej zostały - życzliwie, ale jednak - delikatnie ośmieszone.

 

By już się nie czepiać złośliwie - wydarzenia dublowane z książki przeniesiono całkiem wiernie (z rzadka dodano tu i ówdzie drobne fragmenty). Pieczołowitość odwzorowania treści książki niejednokrotnie zasługiwać może na szczere uznanie. Jeśli nawet partie różnią się w detalach, to nie miałyby one większego wpływu na wymowę, gdyby pozostawiono je kropka w kropkę. Poza jednym wyjątkiem. Film wyraźnie sugeruje, iż ogłoszenie przez Elliota Tibera festiwalu jako imprezy darmowej było podyktowane chwilowym kaprysem (którego konsekwencji nie można już cofnąć) czy raczej złą (bo zbyt optymistyczną) interpretacją jego słów. Bohater później jakby niedowierza „magicznej” funkcji swoich słów albo nie pamięta całego zajścia pod wpływem dziewiczego eksperymentu z marihuaną. Z kolei w książce stanowiło to intrygująco niedopowiedzianą kwestię: czy decyzja była wspólna - uzgodniona przed występem na konferencji - czy też nie.

 

Pozostaje pytanie czy jednak opowieść w jakikolwiek sposób zyskuje na obcięciu tych „niewygodnych” wątków przez scenarzystę  Jamesa Schamusa (współtwórcę niemal każdego obrazu Anga Lee). Śmiem wątpić, gdyż intencja dzieła pozostaje niejasna. Pozornie chciano przedstawić tylko kulisy imprezy, ale skupiono się na jednostkowym bohaterze, pozbawiając go jednak psychologii na drodze uproszczeń i „cięć fabularnych”. Szczególnie żal pominięcia nowojorskiego epizodu, czyli okresu, gdy Elliot mógł bez większych problemów prowadzić upragniony styl życia. W ten sposób obraz na drodze infantylizacji dąży ku taniej łzawości. W moim odczuciu film powinien wytłumaczyć postawę swojego bohatera, a otrzymujemy jedynie mgliste pojęcie o jego przeszłości; nie wiemy jakim człowiekiem tak naprawdę jest w trakcie trwania akcji, ani nawet jakie plany ma na przyszłość. To wszystko uwzględnia książka, która przecież też nie jest szczytem studium psychologicznego. Z tego względu bohatera (średnio wiarygodna kreacja komika Demetriego Martina debiutującego w poważnej roli) postrzegamy jako dosyć pociesznego, zahukanego, nieco wyalienowanego ze społeczeństwa chłopaka, ale nie wiemy z czego wynika jego zagubienie. Nie znając książki moglibyśmy obstawiać jedynie relacje wewnątrz rodziny (świetne role Imeldy Staunton i Henry’ego Goodmana), co skłania nas do typowej klasyfikacji dzieła jako (komedio)dramatu rodzinnego. A fakt ten niebezpiecznie zbliża dramaturgię do przyjemnego, lecz naiwnie hipisowskiego i strasznie banalnego rodzinnego obrazka jakim jest dwa lata późniejszy „Pokój, miłość i nieporozumienia” (co ciekawe, z Jeffreyem Deanem Morganem w dużo ważniejszej roli niż w „Zdobyć Woodstock”). To jednak zdecydowanie za mało, by można było mówić o ocenie celującej. A tak zostajemy ledwie z trójką z plusem.

 

Autor: Filip Cwojdziński

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz