„Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” – zakurzony obraz

Większość z nas na słowo „western” zareaguje w ten sam, bądź podobny sposób – w głowie utworzy się nam obraz Johna Wayne'a palącego papierosa i trzymającego w prawej dłoni rewolwer, bądź też Clinta Eastwooda ubranego w poncho, również z cygaretem w ustach. Z tym wyobrażeniem nie jest nic złego, bowiem opiera się na typowych klasykach gatunku, ale równie duża liczba z nas powie, że „nie ma już dobrych westernów”. Z tym akurat zgodzić się nie mogę. Gatunki filmowe nie należą do kategorii „było, minęło i nie powróci”. Nie możemy pozwolić, by nawet sam Steven Spielberg nam to wmawiał. Filmy gatunkowe były, są i będą, tak długo jak będzie kino. Dowodem na moje słowa jest film „Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”, za kamerą którego stanął Andrew Dominik.

 

Jego film nie jest próba zrewitalizowania starej, stricte westernowej formy, którą tak dobrze znamy z filmów Johna Forda, czy Sergio Leone. Andrew Dominik znacząco odbiegł od typowej dla tego gatunku charakterystyki, dlatego, w przeciwieństwie do nowego remake'u „3:10 do Yumy”, nie ma tu wyraźnego zarysowania bohater – złoczyńca, ani wielkich strzelanin lub też pojedynków na koniec filmu. Zamiast tego otrzymujemy świeże spojrzenie na strach, żal oraz poczucie winy. Film Dominika jest przede wszystkim dramatem, który akurat rozgrywa się w latach 80-tych XIX wieku.

 

Już z samego wstępu, którym okrasza film reżyser widzimy z kim mamy do czynienia. Jesse James (Brad Pitt) wraz ze swoim bratem, Frankiem (Sam Shepard), i ich gangiem przygotowują się do napadu na pociąg (w XIX wieku, to właśnie pociągiem wielkie banki przewoziły dużą ilość złota, na przykład do innych banków w innych stanach). W jego trakcie Dominik ukazuje nam charakterystykę większości postaci: spokojnego i doświadczonego Franka Jamesa, narwanego rozbójnika Woodiego Hite'a (Jeremy Renner), beznadziejnego romantyka Eda Millera (Garret Dillahunt), czy też próbującego zagrzać na stałe w gangu Charliego Forda (Sam Rockwell). Jednakże, dwie postacie są zaprezentowane z największą tajemnicą i powściągliwością. Mowa tu o wspomnianym wcześniej Jesse Jamesie, którego postawa oraz zachowanie budzi respekt u każdego oraz Robercie Fordzie (Casey Affleck), bracie Charliego, dla którego napad jest szansą na wykazanie się w oczach braci James oraz uzyskanie zgody na dołączenie do bandy. Jak wiadomo, są to tytułowe postacie i jak sam tytuł wskazuje między nimi wytworzy się niezwykły związek, co zaskutkuje zabójstwem Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda .

 

Wbrew pozorom, pomimo tak skonstruowanego tytułu, napięcie rośnie szybciej niż w filmie „Poszukiwacze”. Z każdą mijającą minutą relacja na linii James – Ford ulega ciągłej zmianie. Podziw, zmienia się w obrzydzenie, później tolerancję, a na końcu znów podziw i odrazę. Niekończąca się pętla, jaką jest relacja z kimś tak nieobliczalnym. Prawdziwą perełką natomiast jest jedna rzecz – a szczerze mówiąc wiele, ale dojdę do tego później – chłodne i stonowane występy, zarówno Brada Pitta, jak i Casey'a Afflecka. Nie znam i nigdy nie czytałem o zachowaniu Jamesa, ani Forda, i jakkolwiek odbiegaliby od swoich pierwowzorów, to mam wrażenie, że ich role są jednymi z najlepszych w karierze, a już z pewnością Afflecka. Dowodem na to są nagrody dla obu aktorów: Pitt zdobył Puchar Volpi za najlepszego aktora oraz nominacje do Złotego Globu i Oscara dla Casey'a. Dynamika oraz napięte spojrzenia między bohaterami powodują u nas duży niepokój i przeczucie zbliżającej się burzy. Faktem jest, że pogłebuje się to z racji nieobliczalnej natury Jamesa, która wzbudza strach. Nie bez udziału pozostaje jednak Ford, którego późniejsza relacja z Jamesem, skutkuje pogłebiającą się paranoją. To właśnie maestria balansująca między jednym i drugim bohaterem oraz ciągle, aż do ostatniej minuty, rozwijającej się charakterystyce postaci pozwoliła nam nie tyle zrozumieć ich zachowania, co nawet je kontemplować.

 

Finalnie dochodzi do sytuacji, w której widz zastanawia się nad wieloma rzeczami. Czy Robert Ford rzeczywiście był tchórzem, jak sugeruje tytuł, czy też może tym jedynym, który odważył się postawić legendzie i zrobić to, co zrobił? Albo, czy Jesse James w rzeczywistości był tak zły, jak opisywano go w gazetach? W późniejszej części filmu zaprezentowano nam przecież zupełnie inne oblicze sławnego bandziora: przyjazne, spokojne i przede wszystkim rodzinne, jako że odwiedzamy jego dom, w którym znajdują się kochająca żona oraz dwójka wspaniałych dzieci. Więc, czy tytuł nie jest wtedy kolejnym nagłówkiem z gazet, czy prawdziwą portretyzacją charakterów obu postaci? Nigdy do końca nie jest to wyjaśnione, a późniejszy rozwój wydarzeń każe nam współczuć zarówno Jamesowi, jak i Fordowi. To do nas należy ten wybór.

 

Wcześniej wspomniałem o paru perełkach w tej produkcji, jedną z nich było aktorstwo i relacja między bohaterami, ale teraz chciałbym się bardziej zanurzyć w technikalia. Wspaniałemu odbiorowi filmu pomaga również reżyseria Dominika, która rejestruje każde spojrzenie bohaterów, każdy ruch i tik. Stajemy się obserwatorami wydarzeń dawno zamierzchłych, których przebieg znamy, wciąż siedząc zagłębieni w fotele. Swój udział w tym sukcesie ma oczywiście autor zdjęć, Roger Deakins, który został nagrodzony nominacją do Oscara za najlepsze zdjęcia. Użycie zimnych i ciepłych filtrów oraz trybu fish-eye nadaje obrazowi niepowtarzalnego i wspianiałego wydźwięku. Jest to coś, co widziałem w kinie po raz pierwszy i nie spotkałem się z tym od tamtej pory.  Widok twarzy bohaterów nad zatoką ze źdźbłem pszenicy w ustach, czy też przy filiżance kawy z poranną gazetą, kontemplując spokojne ruchy dłoni przy mieszaniu napoju, a nawet zwykły nastrój, jaki tworzy widok opadającego na sofę kurzu, który tańczy przy blasku słońca wydostającego się z pobliskiego okna – takie momenty zapadają w pamięci, co jedynie dowodzi geniuszu obu panów.

 

Jest jeszcze coś co pozwala nam zanurzyć się głębiej w historię i jest to coś, co uznaję za arcydzieło w czystej postaci, a mianowicie muzyka Nicka Cave'a oraz jego przyjaciela Warrena Ellisa. Obaj grają od parudziesięciu lat w zespole rockowym pod nazwą Nick Cave & The Bad Seeds, który osobiście kocham, ale co należy wspomnieć, to że ich muzyka do filmu nie odzwierciedla ich rockowej natury. Ci panowie pokazali, co to znaczy muzyczna subtelność i maestria. Każde drgnięcie smyczka, każdy stuknięcie pianinowego klawisza powoduje u nas dreszcze oraz zjeżenie włosów na plecach. Muzyka pełna smutku, żalu i poczucia winy, podobnie jak motywy filmu. Natomiast prawdziwym apogeum i zdecydowane magnum opus ich kariery filmowej jest utwór „Song For Bob” grany podczas finałowych scen. Chapeau bas.

 

Czy warto zatem obejrzeć „Zabójstwo Jesse'ego Jamesa...”, jeśli pragnie się westernu? Zdecydowanie, choć mam nadzieję, że wystarczająco mocno uprzedziłem, iż nie jest to typowy dla tego gatunku film. Jednakże, obraz Dominika jest wspaniałym studium postaci, oraz reżyserskim dokonaniem, do którego odnoszą się krytycy, a nawet studenci kultury filmu, pisząc swoje prace. Jest to też film, który polecam fanom kina psychologicznego, ze względu na wyżej wymienione studium. Odkrywanie coraz to głębszych zakamarków umysłu Jamesa oraz Forda to prawdziwa uczta dla zmysłów, której nie powstydziłby się sam Terrence Malick. Po seansie wciąż siedzimy w fotelu, rozglądamy się po pokoju i zawieszamy wzrok na obrazku naprzeciwko. Powolnymi ruchami wstajemy, podchodzimy do niego i naturalnym tonem pytamy:

 

„Czyż ten obrazek nie jest zakurzony?”

 

Autor: Maciej Cichosz

_______________________________________________________________________________________________________________________

 

_____________________________________________________________________________________

 

ŹRÓDŁO:

materiały prasowe dystrybutora Warner Bros