Zagrać na nosie: „Birdman”

Szczerze mówiąc, wybierając się na seans „Birdmana” (sugerując się rosnącym hypem na jego temat), spodziewałem się większej wywrotki. Kończąc projekcje, nominacje do zachowawczych Oscarów już mnie tak nie dziwiły. Bynajmniej nie oznacza to, iż dzieło na nagrody nie zasługuje. A tym bardziej na uwagę ze strony widzów – przede wszystkim tych popkulturowo świadomych.

 

Za punkt wyjścia fabuły obrano postać nieco zapomnianego aktora, antypatycznego Riggana Thomsona (Michael Keaton), który – jako jej reżyser i współwykonawca – usiłuje wystawić sztukę na Broadwayu. Jest neurotyczny, gdyż w normalnym funkcjonowaniu przeszkadzają mu nie tylko inni aktorzy (Noami Watts, Edward Norton), współpracownicy (Zach Galifianakis jako manager Jake), dorosła córka Sam (Emma Stone), ale i swoista trauma, jaką jest Birdman – postać, z którą do dziś jest głównie kojarzony szerokiemu odbiorcy. W chwilach samotności Riggan prowadzi gwałtowne dialogi ze swoim superbohaterkim alter-ego, który jest zarówno źródłem, jak i przyczynkiem stosowania przez aktora supermocy…

 

Ciężko nie traktować omawianego filmu niczym jednej wielkiej, kilkupoziomowej zgrywy „jadącej” przede wszystkim na stronie wizualnej, aczkolwiek niepozbawionej interesującej treści z mocnymi dialogami i licznymi niespodziewanymi wątkami pobocznymi (jak impotencja jednego z aktorów, a specyficzne zakończenie historii zasugerowane jest w początkowych dialogach!). Przykładowo, podążający za bohaterem Birdman stanowi – świadome bądź nie – echo „Gainsbourga” Joanna Sfara (również dlatego, że obaj wyimaginowani „stalkerzy” głównych postaci cechuje wydatny nos – jak się okaże, element niebagatelny dla zakończenia Birdmana – co w przypadku nieprzeciętnej biografii fenomenalnego francuskiego artysty było symbolem żydowskiego dziedzictwa Serge’a Gainsbourga). Tym niemniej wprowadzenie tak „barwnego” wewnętrznego bohatera wydaje się zaledwie efektownym sposobem na ukazanie rozdwojenia jaźni.

 

Obcisły strój Birdmana naturalnie przypomina kostium Batmana, jednak po fizjonomii głównego bohatera ciężko rozpoznać odtwórcę Człowieka Nietoperza z dwóch burtonowskich filmów z przełomu lat 80. i 90. ubiegłego wieku. (Z kolei zanim zdejmie opatrunek wygląda zupełnie jak Tony z niedocenianego „Parnassusa” Terry’ego Gilliama). Schowanego za dziełem autora „Amores Perros” równie trudno zidentyfikować. Alejandro González Iñárritu przygotował niespodziewanie szaleńczo-energiczny i lekki obraz pożeniony z przepychem i ciętym dowcipem – tak odległy dotychczasowym przyciężkim dramatom pokroju „Babel”.

 

Na tym nie koniec mieszania rzeczywistości, gdyż mamy tu do czynienia także ze swoistym „filmem w filmie” (a dokładniej „sztuki w filmie”): konflikty bohaterów przedstawienia są także odzwierciedleniem napiętych kontaktów aktorów. Jakkolwiek to już dosyć oklepany motyw (choćby ostatni film Romana Polańskiego, „Wenus w futrze”), ale rzadko zdarza się uzyskać tak udany rezultat jak tutaj.

 

Na płaszczyźnie gatunkowej zręczną zabawą z publicznością będzie umieszczenie wspomnianych, niespodziewanych wtrętów typowych dla kina superbohaterskiego, gdy (wprowadzony w ten sposób w mętlik) widz zdążył już przyzwyczaić się do konwencji mniej lub bardziej realistycznej. Z kolei w dalszych partiach dzieła te stylistyczne odchyły będą dążyć w stronę baśni – aczkolwiek odarte zostaną z taniego sentymentalizmu. Wrażenia „marzycielskości” dopełnia „wyzwolony”, mocno niedopowiedziany finał, który pozornie mógłby być wybitnie „niepoważny”, a wcale nie jest. Co jednak istotne, takie czy inne „pozagatunkowe” wtręty (jakkolwiek to niezręczne określenie w tym przypadku) nie gryzą się z meritum, lecz naturalnie (choć zupełnie niespodziewanie!) wypływają z fabuły (co udało się jeszcze lepiej niż w „Mieście 44”).

 

Lecz to „realizm” bodaj najdalszy jak to tylko możliwie od nasuwającego się z tym terminem skojarzenia z kinem stylu zerowego, bowiem nawet generujące neurozie fantastyczne alter-ego nie jest tak natrętne jak kamera. Nachalna i niespokojna, hiperaktywna, podążająca krok w krok za bohaterami może być na dłuższą metę źródłem męczącej konwencji, lecz niezwykła rytmiczność ujęć jest doprawdy frapująca.

 

„Szpiegowska” kamera Emmanuela Lubezkiego niemal wchodzi bohaterom na głowę i do głowy. Pędzące tempo porywającej akcji nadaje minimalistyczna (z reguły, gdyż w metrażu spotkamy także bogato zaaranżowane motywy pseudomusicalowe) ścieżka dźwiękowa składająca się niemal wyłącznie z gęstej partii jazzowej perkusji – bliskich niedawnemu „Whiplashowi” (co działa tylko na korzyść dla Damien Chazelle,  jak i Alejandro González Iñárritu, gdyż zwiększają zainteresowanie, a tym samym i czujność widza obu obrazów). Dlatego kamera z ręki zawsze trafia w punkt. Daje to do myślenia: bez wątpienia wszelkie niezwykle długie ujęcia musiały być misternie przemyślane, następnie wielokrotnie przećwiczone, aż w końcu bezbłędnie uchwycone – choć w odbiorze mogą sprawiać wrażenie niezwykle fortunnego pójścia na – cokolwiek maniakalny, opętańczy – żywioł.

 

To odczucie potęguje sprytna manipulacja, by cały metraż udawał film zrealizowany na jednym ujęciu. Oczywiście oglądając „na chłodno” jesteśmy w stanie bez trudu wychwycić momenty, gdzie musiały pojawić się cięcia, tym niemniej łatwo poddać się wrażeniu, iż montażysta dla potrzeb „Birdmana” wcale nie musiał zostać zatrudniony (choć de facto jego zadanie stanowiło czystą formalność). Zabieg ten trąci całkiem wyrachowanym chwytem na zasadzie: „zróbmy tak, jak nikt jeszcze nie robił”; „zróbmy tak, żeby o nas pisano”. Odrobinę to nieszczere, acz efektowne i efektywne.

 

Z wszystkich tych powodów projekcja przypomina swą konstrukcją dwugodzinny wideoklip (np. „Smack My Bitch Up” Prodigy, lecz tam – w „subiektywnie” zrealizowanej narracji – bohaterkę widzimy dopiero na sam koniec), czyli Iñárritu wykorzystuje poetykę gatunku telewizyjnego, który zawsze jak gdyby rządził się własnymi prawami i potrafił łączyć elementy ze sobą niepasujące – i to ze świetnym rezultatem. I nikt nie ma nic przeciwko temu, że dany zabieg zaburza konwencję – a przecież w tym tkwił cały (często lekko kpiarski) urok nowoczesnego teledysku. Toteż i „Birdman” jest całkiem zabawny: lecz nie w wymiarze błazeńskim, a przede wszystkim czarnym – satyrycznym i szyderczym (choćby na przykładzie chwilowej, „youtube’owej” popularności). Sława „Birdmana” – wirtuozerskiego opus magnum Iñárritu i swego rodzaju apoteozy z przymrużeniem oka zawodu aktora – ma jednakże szansę przetrwać nieco dłużej niż jeden sezon.

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA.

 

Autor: Filip Cwojdziński

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz