„Zjawa” – frontier

„Zjawa” Alejandro Gonzáleza Iñárritu to film o zemście za pozostawienie na pewną śmierć i morderstwo syna – czyli o motywie znanym od dawna. Jednakże jest w tym filmie coś, co nie pozwala odciągnąć od niego wzroku i zarazem otwiera przed widzem kompletnie inny świat: pełen detali, brutalności, trudności, ale przede wszystkim piękna. Patrząc nań inaczej, to film kompletny.

 

Frontier – to anglojęzyczna definicja na tereny jeszcze nieosiedlone. Potocznie używa się go do określenia Dzikiego Zachodu, który rozciągał się od rzeki Missisipi a kończył na brzegach Oceanu Spokojnego. W tym znaczeniu nie jest to jednak definicja kompletna, ponieważ frontier to słowo o znacznie szerszym aspekcie. Od czasów kolonizacji tereny wysunięte daleko na północny-zachód Ameryki były nawiedzane przez tak zwanych pionierów, którzy jako pierwsi udawali się w eksplorację niezbadanych terenów z nadzieją na znalezienie dwóch rzeczy: pieniędzy i domu (a pierwsza warunkowała drugą). Wpierw wyruszano w poszukiwaniu skór, a dopiero później miejsce miała tak zwana „gorączka złota”. Jednym z takich ludzi był traper i podróżnik Hugh Glass, postać jak najbardziej prawdziwa, którego historia jest już mniej znana światu i teraz często miesza się ją z legendami.

 

Właśnie o tej niezwykłej woli przetrwania opowiada „Zjawa”. Losy Glassa oparto na podstawie legend i przede wszystkim powieści Michaela Punke o tytule The Revenant: A Novel of Revenge. Historia rozpoczyna się w momencie, gdy obóz ekspedycji pod dowództwem kapitana Andrew Henry’ego (Domhnall Gleeson) zostaje zaatakowany przez oddział Indian. Traperzy zmuszeni są do powrotu na barkę, a następnie zmienienie trasy w obawie przed kolejną napaścią. Udają się w góry, a podczas jednego z samotnych obchodów przewodnik grupy, Hugh Glass (Leonardo DiCaprio), zostaje zaatakowany przez samicę niedźwiedzia grizzly. Mężczyzna zostaje okrutnie poturbowany, poszarpany i okaleczony, udaje mu się jednak ostatkami sił zadźgać zwierzę.

 

Po znalezieniu przez kompanów, Glass zostaje prowizorycznie opatrzony i później niesiony przez górzyste tereny. Sytuacja zmusza jednak członków wyprawy do porzucenia Glassa, by ten mógł w spokoju umrzeć, a oni bezpiecznie wrócić do domu. Razem z nim zostają jego indiański syn Hawk (Forrest Goodluck), młody Jim Bridger (Will Poulter) oraz niespokojny John Fitzgerald (Tom Hardy). Temu ostatniemu nie uśmiecha się jednak zostawać w tyle i zabija na oczach Glassa jego syna Hawka, zaś jego samego wrzuca do wykopanego dołu, zostawiając na pewną śmierć.

 

Jednakże, coś, co zapowiadało się na niesamowitą historię o zemście, dla mnie okazało się wspaniałym portretem siły i hartu ducha, woli przetrwania. Po przejściach Hugh Glassa, mało który z nas nawet pomyślałby o rzuceniu Śmierci wyzwania. Podczas gdy innych męczył głód, zmęczenie i zimno, bohater „Zjawy” musiał znieść spotęgowanie tych czynników. Glass ze złamaną nogą, poszarpanymi plecami z wyrwaną skórą do kości potrafił znaleźć sposób na przetrwanie. I dopiero wtedy wkracza zemsta, która dla bohatera stanowi pretekst do działania. Zjawa to w końcu nic innego, jak duch zmarłego.

 

Zatem rola, jaką przyjął niezłomny Leonardo DiCaprio, wymagała od aktora niesłychanego poświęcenia. Wiele informacji obiegło świat o kłopotach produkcyjnych, jakie napotkali twórcy. Siarczyste zimno do czterdziestu stopni na minusie, ulewne deszcze – niesprzyjająca aura była głównym wrogiem Alejandro G. Iñárritu, dla którego jest to kolejna ważna produkcja. Sam Leonardo wiele musiał wycierpieć: był kilkukrotnie dręczony przez grypę, musiał tarzać się po śniegu, a nawet jadł surowe mięso bizona, choć od kilku lat jest zadeklarowanym wegetarianinem. Dzięki jego roli idea aktorstwa przybiera zupełnie innego znaczenia. DiCaprio w każdej scenie dawał z siebie sto procent, ale równie blisko tego pułapu utrzymywał się Tom Hardy, dla którego była to czwarta poważna rola w 2015 roku (tym samym wyrównał wyczyn Domhnall Gleeson, który pojawił się w czterech filmach nominowanych do tegorocznych Oscarów). Poświęcenie, jakiemu oddali się twórcy jest godne podziwu i największych przyznanych im nagród.

 

Reżyser w zeszłym roku otrzymał potrójne wyróżnienie za swoją pracę przy filmie „Birdman” – Oscara za najlepszy film, najlepszego reżysera i najlepszy scenariusz. Już wtedy Meksykanin pokazał, na co go stać, ale w porównaniu z wyczynem, jakiego dokonał przy „Zjawie” „Birdman” wygląda, jakkolwiek, blado. Oba filmy to dwa wielkie dzieła i w oba włożone zostało mnóstwo serca.

 

Iñárritu nie dał się pokonać naturze i nie idzie oprzeć się wrażeniu, iż to właśnie ona jest cichym bohaterem filmu. Bohaterska, i wroga zarazem, natura objawia się w filmie dzięki pracy jednego człowieka – Emmanuela Lubezkiego. Powiedzieć, że „Chivo” jest niekwestionowanym mistrzem kinematografii, to jakby nic nie powiedzieć. Meksykanin rokrocznie raczy nas tak pięknie skonstruowanymi kadrami, że nikt nie może wyjść z podziwu. Lubezki oczarował mnie po raz pierwszy przy okazji „Drzewa życiaTerrence’a Malicka, za co otrzymał nagrodę Critics’ Choice i nominację do Oscara. Ogromną sławę przyniosły mu mistrzowskie wyczyny, których dokonał przy pracy z innym Meksykaninem Alfonso Cuarónem – ich „Grawitacja” dosłownie wgniatała w fotel. Lubezki otrzymał zasłużenie Oscara, a rok później zrobił coś niemożliwego, czyli wyniósł sztukę robienia zdjęć na jeszcze wyższy poziom w „BirdmanieIñárritu, gdzie film wydaje się być nakręcony bez widocznego cięcia montażowego. Oczywiście otrzymał Oscara i teraz przyszła kolej na trzeciego, ponieważ „Zjawa” jest równie niemożliwym wyczynem, co produkcja tego filmu. Płynność ruchów operatora, dbałość o szczegóły i zdolność ukazania rzeczy najważniejszych przerosła wszelkie moje oczekiwania. Dzięki niemu „Zjawa” nie jest tylko filmem, a blisko trzygodzinną podróżą w głąb puszczy i zamieci. To doświadczenie, które trzeba zobaczyć na własne oczy i poczuć na własnej w skórze na ekranach kin.

 

Cytując mojego znajomego: „zdjęcia Lubezkiego są tym dla „Zjawy”, czym muzyka Howarda Shore’a dla „Władcy Pierścieni”. Ciężko jest się z tym nie zgodzić. Oglądanie tego filmu to jak oglądanie sztuki w muzeum, ale jest to film do obejrzenia tylko w kinie, by w pełni poczuć jego magię i moc przenoszenia wszystkich cech i wartości na widza.

 

Wizja Iñárritu jest prosta: piękno przez mękę i ból. Te przymioty najlepiej opisują „Zjawę”, jako dzieło kompletne. Niektórzy narzekają na długość filmu i jego pustkę w środkowym akcie, ale zarzuty te wydają mi się bezpodstawne. Przez cały metraż filmu historia Glassa i jego kompanów jest żywa i barwna, środkowy akt zastąpiony jest akcją w postaci przetrwania, gdyż to, jak już wspomniałem, moim zdaniem jest głównym wątkiem filmu. Kiedy jest się zostawionym w dziczy bliskim śmierci mało jest ku temu okazji, by mieć dużo przygód. Dookoła Glassa prócz nieokiełznanej natury nie było nic. Mimo wszystko Iñárritu zdołał stworzyć z tego całość i robi z powiedzenia „zemsta jest cierpliwa” sztukę.

 

Frontier to obszar, który jest dziki, niezamieszkany i przede wszystkim nie wybacza. Za popełnienie błędów jest kara w postaci śmierci, ale nie jest to śmierć szybka i bezbolesna, o nie. My, ludzie, jesteśmy dla natury tylko kolejnym zwierzęciem, które da się zabić, a ona lubi się na to patrzyć. „Zjawa” jest jak natura – nie wybacza, jest brutalna, ale nad wyraz piękna.

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA - REPERTUAR >>

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz