Złote czasy radia: „Disco Polo”

Jednak polskie kino osadzone w historii to nie tylko stęchłe lub napuszone obrazy patriotyczne. Nie tak dawno mogliśmy oglądać „Powstanie warszawskie” Jana Komasy, które – choć zachowało szacunek dla uczestników dramatycznych wydarzeń – było okazją do pokazania znaczących bohaterskich wyczynów oczami prostych młodzieńców. Tylko ignorant odrzuciłby wszelką ewentualność, iż dwaj reporterzy rejestrujący życie mieszkańców Warszawy w sierpniu 1944 roku mogliby w rozmowach między sobą poruszać kwestie żywnościowe, podziwiać urodę dziewczyn czy narzekać na trudy tamtejszych czasów.

 

Fajnie, że potrafimy z przymrużeniem oka opowiadać także o swojej najnowszej historii, co udowadnia właśnie „Disco Polo”. Ten film mógł powstać już dawno, więc dobrze, że w końcu się go doczekaliśmy. Kompilacja anegdot discopolowych gwiazd złożyła się na przejaskrawioną, choć prawie wiarygodną w swym absurdzie historię fikcyjnego duetu Laser. Prowodyr i wokalista Tomek (Dawid Ogrodnik) i nakłoniony przez niego klawiszowiec Rudy (Piotr Głowacki – obaj świetni w swych rolach) są pewni siebie i zdeterminowani, by odnieść sukces liczony w sprzedanych kasetach ma-gne-to-fo-no-wych („Mamy 4 godziny na zrobienie całego materiału” – jeszcze mniej niż Beatlesi w sześćdziesiątym trzecim…). Oglądamy więc bajkę o polskim śnie i błyskawiczną karierę zespołu – zupełnie jak z filmu. Jak łatwo przewidzieć, prędzej czy później sodówa musi komuś uderzyć do głowy…

 

Maciej Bochniak w debiucie fabularnym dorównał swemu kapitalnemu dokumentowi „Miliard szczęśliwych ludzi” opowiadającemu o nie do końca udanej karierze zespołu Bayer Full w Chinach. W tamtym dokumencie liczył się przede wszystkim interesujący temat, a tutaj na pierwszy plan wysuwa się kampowa formuła zrealizowana z adekwatnym rozmachem, która może przywodzić na myśl klimat „prześmiewczo wakacyjnych” produkcji spod znaku „Spring Breakers” czy „L jak Laba”. Poza oczojebnymi kostiumami zachwycają przede wszystkim landrynkowe, idealnie przesadzone zdjęcia. Jeśli miałbym wskazać jedną scenę wartą szczególnej uwagi pod kątem wizualnym, to zdecydowanie wybieram bodaj najbardziej interesującą scenę seksu, jaką widziałem od dawna: niedosłowną, poetycką i kalejdoskopową – choć przekornie właściwie tam „nic nie widać” (szczególnie szkoda widoku Joanny Kulig jako Anny „Gensoniny”). No i w końcu nie trzeba wstydzić się rodzimego scenariusza (pióra reżysera i Mateusza Kościukiewicza). Rodacy chyba przełamali impas, toteż wreszcie można spokojnie śmiać się na polskiej komedii. W rolach epizodycznych przewinęły się takie postaci, jak Jerzy Urban, Michał Figurski, Tomasz Niecik czy Rogers Cole-Wilson, a ponadto w ścieżce dźwiękowej słyszymy oczywiście największe evergreeny klasyków gatunku takich jak Akcent, Bayer Full, Boys, Classic, Skaner i Weekend (m.in. „Jesteś szalona”, „Wszyscy Polacy to jedna rodzina”, „Cztery osiemnastki”, „Pszczółka Maja”, „Ona tańczy dla mnie” etc.…), lecz najczęściej w nowych wykonaniach (sporadycznie korzystano także z odpowiednich archiwaliów).

 

Bochniak nie krępuje się ograniczeniami gatunkowymi, mieszając je swobodnie. Sporo tu musicalu, kina akcji, lecz chyba najlepiej byłoby określić produkcję przydługim mianem muzycznej komedii sensacyjnej. „Disco Polo” urasta nam do blisko dwugodzinnej, dynamicznej i marzycielskiej, pełnej przepychu zgrywy z licznymi nawiązaniami nie tylko światowej kultury popularnej („Ojciec chrzestny”, „Titanic”, „Funny Games”, „Las Vegas Parano” oraz „reklamowe” wprowadzenie rodem z Dzikiego Zachodu, któremu towarzyszy narracja głosem Tomasza Knapika), ale przede wszystkim do elementów – z natury wiejskiej i przaśnej – słowiańskiej tożsamości Polaków: ludowe mądrości, rodzicielskie kazania w trzeciej osobie („ojca oszukał…”) „zagryzane” oczywiście bigosem. Film drwi z polskich mafiosów i nowobogackich początku ostatniej dekady XX wieku z wyraźnym kompleksem „amerykańskości” („złote końcówki!”), jak również życzliwie wytyka braki w kulturalnym żargonie („jestem twoim idolem”), lecz przemyca też wątki aktualne, które nie mogły być elementem prezentowanej rzeczywistości (vide zespół Gender).

 

Ciekawie byłoby wyłonić „Disco Polo” jako naszego kandydata do kolejnych Oscarów. Pytanie tylko, czy potencjalny następca „Idy” – tak kulturowo hermetyczny – byłby czytelny dla świata Zachodu. Niestety obawiam się, że nie. Pozostaje tylko liczyć, że niezwykle trafna, rozrywkowa forma obroni nieoczywistą tematykę.

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA CINEMA CITY GDAŃSK.

 

Autor: Filip Cwojdziński

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz